Śmierć traw przypomina mi do pewnego stopnia Dzień tryfidów Johna Wydhama. Tutaj też ludzkość musi zmierzyć się z naciągającą zagładą. W Śmierci traw jest nią powszechny głód. Miasta wyludniają się, ludzie wyruszają w poszukiwaniu żywności. Na drogach robi się tłoczno i bardzo niebezpiecznie. Gdzieś istnieją oazy. Gospodarstwa rolne położone na niedostępnych skrawkach ziemi. Do jednego z takich miejsc zdążają trzy małżeństwa. Po drodze porzucają dawne wzorce moralne. Liczy się tylko życie. Ich własne, oraz ich bliskich. Świat w których nie ma żywności jest światem bezwzględnym. Kiedy czytałam tę powieść nie mogłam się powstrzymać z porównywaniem jej z Dniem Tryfidów, na korzyść tej ostatniej. Tam też ludzkość stanęła przed dużym wyzwaniem, której przyczyną była powszechna ślepota i zagrożenie ze strony zmodyfikowanych roślin, tytułowych tryfidów. Przy całej skali nieszczęścia bohaterowie starają się jednak postępować uczciwie. Znaleźć rozwiązanie, ocalić siebie i swoich bliskich nie krzywdząc przy tym innych. To oczywiście nie jest takie proste. Ich wiara w człowieczeństwo zostanie poddana próbie. Ta powieść dała mi wiele do myślenia. Zastanawiałam się razem z bohaterami nad tym, które rozwiązanie byłoby lepsze, jak pogodzić pewne rzeczy, ile można poświęcić dla wspólnego dobra. Śmierć traw nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia.